niedziela, 14 lipca 2013

Rozdział 2

Jesienno-zimowa pogoda sprawiła, że lekcje i dni w szkole z jednej strony się dłużyły i ciągnęły w nieskończoność, z drugiej zaś, gdyby spróbować je sobie przypomnieć wszystkie zdawały się być takie same – krótkie i ulotne, tak nietrwałe jak płatek śniegu, który spada zachwycając kształtem i bielą, by już po chwili stopnieć i odejść w niepamięć. Vivianne cały tydzień chodziła do szkoły, uczestniczyła we wszystkich lekcjach, ale sprawowała jedynie funkcje ‘dekoracyjną’. W końcu, gdy ilość dni dzieląca uczniów od weekendu skurczyła się do jednego, dało się wyczuć atmosferę napięcia i wyczekiwania. Dziewczyna wraz z Cassie umówiła się na sobotnie wędrówki po lesie porastającym okolice. Jako, że pogoda zapowiadała się naprawdę obiecująca jak na tą porę roku, obie czekały z utęsknieniem na ostatni dzwonek, by móc się przygotować i wcielić ich plany w życie. Z chwilą, w której rozdzwonił się ten obiecujący dźwięk, w jednym momencie cała klasa poderwała się z krzeseł i ruszyła do wyjścia nie czekając na pozwolenie nauczyciela. Nastolatki z nagłą werwą wybiegły ze szkoły i śmiejąc się ruszyły przed siebie.

-Dobrze Viv. Szykuj torbę, rzeczy, jutro wybieramy się na wycieczkę. Ach, już czuję świeże, górskie powietrze, morską bryzę..-rozmarzyła się Cass.
-Możesz na mnie liczyć! Bądź po mnie jutro z rana. W sumie Taty nie ma, więc mogę wrócić o dowolnej godzinie.                                                  
 -Świetnie. Będę po Ciebie koło 6 rano, więc bądź gotowa.- obie rozeszły się, każda w swoją stronę. Cassie szła wzdłuż szosy, w kierunku swojego domu. Jednak, gdy zbliżyła się do drogi, prowadzącej bezpośrednio do domu, nie skręciła tam, tylko poszła dalej, ścieżką w stronę lasu. Doszła na polanę. Światło przebijało się przez gałęzie rozłożystych dębów. Stała tam chwilę w cieniu jednego z nich, spoglądając na drugi koniec łąki. Czarny motyl przysiadł jej na ramieniu.

Orzeźwiający wiatr wiał Vivianne w twarz, kiedy wracała do domu. Rozwiewał jej kosmyki włosów. Dziewczyna przymknęła lekko oczy i rozkoszowała się uczuciem, jakie powodowało delikatne smaganie popołudniowego zefiru po twarzy. Młoda rozchyliła powieki i przyspieszyła kroku. Skręciła w prawo i zaczęła iść poboczem pola. Wysoka trawa powiewała na wietrze, poruszając się na boki. Obłoki na niebie przesuwały się jeden za drugim. Chłodna barwa błękitu spowiła firmament. Viv zobaczyła w oddali ganek swojego domu i ostatni odcinek dzielący ją od niego pokonała szybkim truchtem. Weszła do środka i przebrała się w domowe ubrania, po czym nalała sobie kawy do kubka i wyszła na taras, gdzie wypiła go. Czuła jak fala gorąca rochodzi się po przełyku, z niego spływała w dół, pozostawiając miłe uczucie rozgrzania. W okół, na przekór tego co odczuwała środku wiał chłodny wietrzyk, który tworzył równowagę, miedzy jej wnętrzem.

Budzik zadzwonił wcześnie rano. Vivianne wstała z łóżka, jednak nie tak, jak robiła to na co dzień, w tygodniu szkolnym. Tego poranka dziewczyna wstała od razu, kiedy usłyszała pierwszy dzwonek. Czuła energię. Przeszła do łazienki i weszła pod prysznic. Odkręciła kurek i poczuła jak zimne igiełki zaczęły spadać na jej ciało. Wbijały się przy karku, po czym spływały w dół, po plecach, przez nogi, by rozmyć się w kałuży, która tworzyła się na dnie brodziku. Czuła się jeszcze bardziej, o ile to możliwe rozbudzona. Wyszła z kabiny i złapała za ręcznik wiszący na wieszaku obok. Wytarła dokładnie ciało, po czym ubrała spodnie typu rurki, które w rzeczywistości i krojem i kolorem przypominały bojówki, tylko zwężone nogawki odróżniały je od nich. Na górę czarną koszulkę na ramiączkach. Rozczesała włosy, a następnie zeszła na dół, do kuchni. Wypiła tradycyjnie kubek herbaty, a potem czekała tam do przyjścia przyjaciółki. Po upływie parunastu minut dało się słyszeć pukanie do drzwi.

-Hej-powiedziała Cassie, kiedy weszła do środka-gotowa do wyjścia?
-Oczywiście- powiedziała druga dziewczyna, zabierając mały plecak ze sobą. Wyszły z tyłu domu i ruszyły polem. Po ponad 20 minutowym marszu dotarły na skraj lasu, skąd ruszył w górę wzdłuż drzew. Początkowo ścieżka wiodła prosto, bez wzniesień.
-Zdecydowanie kocham chodzić po lasach.-westchnęła Cassie, przymykając oczy.
-Ja też. Kiedyś chodziliśmy z tatą.. dawniej.
-Moi rodzice nigdy ze mną nie chodzili. Zabierali mnie do Parków Rozrywki. Kiedyś tata zabrał mnie do Tunelu Strachu.. Już nigdy nie wróciłam tam z powrotem.-zachichotała pod nosem.-Naprawdę, boję się ich strasznie.
-Ja się boję głębin. Jak jeszcze była mama to pojechaliśmy całą trójką nad morze. Daleko, jechaliśmy całą noc i dojechaliśmy nad rankiem. Rodzice od razu poszli do łózek, ale ja byłam tak bardzo podekscytowana, że nie mogłam zasnąć, więc wymknęłam się i poszłam na plaże, tuż za naszym tarasem. Leżałam na piasku, machałam ramionami, jak w śniegu i szukałam muszelek. Robiłam tak co ranek. Po paru dniach poszliśmy z tatą do zatoki, popływać. Wskoczyłam do wody, a kiedy zanurzyłem się pod nią, falą przytrzymała mnie chwilę za długo. Tata zanosił mnie do apartamentu, a mama przytulała, bo byłam tak przerażona.-pokręciła głową.- Od tej pory czuję panikę, gdy znajduję się zbyt długo pod wodą. Z przyzwyczajenia.-pięły się wydeptaną ścieżką dyskutując zawzięcie.
-Ostatnio, za każdym razem, gdy siedziałyśmy na stołówce, Nathan lustrował Cię wzrokiem. Powiesz mi co to znaczy?-zapytała zaintrygowana Cassie.
-Sama chciałabym wiedzieć. Jest jakiś.. dziwny ostatnio. Nie wiem, może coś zrobiłam, ktoś mu coś powiedział? Powiedziałabym Ci, gdybym tylko wiedziała.-pokręciła głową Vivianne. Zamilkły i skupiły się na marszu. Ścieżka w tym miejscu zaczynała iść coraz ostrzej w górę. Wysokie iglaki wznosiły się hen daleko, w niebo, tworząc szmaragdową ścianę. Z góry prześwitywało błękitne niebo zasiane szarymi chmurami, z jasno granatowymi akcentami. Typowa jesienno-zimowa sceneria dla tutejszych terenów.
W dali dało się słyszeć szum wartkiego strumyka. Przebrnęły przez wysokie krzewy porastające go z obu stron i skutecznie go zasłaniające. Budowa brzegu oparta była na skałach, która był również porozrzucane po całym nurcie, jedne większe, inne zupełnie małe. Przeskakiwały przez nie, popiskując za każdym razem, gdy noga im się ześlizgiwała. Przeszły na drugą stronę i ponownie zagłębił się w las. Brązowe pnie drzew tworzyły przepastny labirynt. Szum wody powoli cichł, pod nogami chrzęszczały im deptane gałązki, igły, które spadły z drzew wbijały się w podeszwy butów, a zapach świerków przesiąkał ubrania. Obie dziewczyny szły z uśmiechami jakie może wywołać jedynie porządna dawka ruchu i zmęczenie.
-Jedyne czego teraz potrzebuję do szczęścia to kubka kawy. Gorącej, czarnej niczym smoła, gorącej jak piekło i słodkiej dawki kofeiny.-rozmarzyła się Cassie.- Kiedyś polecimy do Turcji. Najpierw samolotem, a potem przez Azję stopem. Kiedy dojedziemy na miejsce pierwsze co zrobimy to wypijemy najmocniejszej kawy jaka dane Ci było wypić. Pierwsze wrażenie, po ujrzeniu tej dawki, było godne oczekiwania po turystce. Zastanawiałam się jak filiżanka wielkości naparstka może mieścić rzekomo diabelsko silny napój.
-Ach, pozory. Ile to razy mogą zwieść..-pokręciła głową Vivianne.
-Wiesz coś o tym?
-To znaczy?
-Kiedy doświadczyłaś talentu pozorów do zwodzenia?
-Każdy doświadczył, nie raz, nie dwa. Przyznaj, ile razy widząc bezdomnego, pomyślałaś: "nie dbał o naukę, roztrwonił majątek na trunki", albo słuchając wiadomości o napadzie na białego człowieka wywnioskowałaś, że to ciemnoskóry. Bo dzielnica, bo otoczenie.. Chyba codziennie się z nimi zmagamy. To chore. To wszystko chore.
-Chory jest ten świat.
-Chory.

Wiatr powiewał delikatnie. Drzewa zaczęły się przerzedzać, aż w końcu Vivianne i Cassie wyłoniły się z lasu. Rzeka płynęła tu powoli, spokojnie, nurt nie gnał w dół, tylko prosto, powierzchnia się wyrównała. Trawa porastająca las ustąpiła miejsca kamieniom, z których usypany był brzeg. Rozłożyły na nich matę i usiadły na niej. Cassie położyła się na plecach, zamknęła oczy i wypuściła powietrze z płuc z głośnym westchnięciem. Vivianne wepchnęła skarpetki do obuwia, zrzuciła bluze i podciągnęła nogawki do kolan. Wbiegła szybko do wody, chlapiąc na boki. Druga dziewczyna dołączyła do niej, gdy poczuła na ciele krople. Zaczęły się ochlapywać, aż w pewnym momencie Vivanne zachwiała się i runęła jak długa do wody zanurzając się cała. Wynurzyła się, nabierając świszcząco powietrza. Cassie podała jej rękę, mrucząc pod nosem: "ofiara". Vivianne parskając, nito ze śmiechu, nito z zimna pobiegła na matę i opatuliła się kurtką.
-Viv, mam nadzieję, że wzięłaś ubrania na zmianę, na wypadek deszczu. Cóż, prawie trafiłam.
-Tym razem nie zapomniałam. Całe szczęście.
-Lepiej dla Ciebie, że to zrobiłaś.-Pokiwała głową. Zza burych chmur przebiły się delikatne promienie słońca, zmuszając do zmrużenia oczu. Jednakże nie na tyle silnych, żeby osuszyć choć odrobinę przemokniętą dziewczynę. Podniosła się z ziemi, ściągnęła z siebie koszulkę, spodnie i włożyła je do reklamówki, zostając w samej bieliźnie. Nachyliła się do plecaka w poszukiwaniu zmiennej odzieży. Po kręgosłupie spłynęła jej kropla wody. Taka sama skapnęła z czoła na ziemie.
-Ubieraj się szybko, Viv. Nie chcę Cię potem odwiedzać w szpitalu.-wspomniana udała, że gromi ją wzrokiem, ubierając przy tym suche spodnie.-Nie wiem, to spojrzenie miało zabijać? Równie dobrze mogłaś pokazać mi język, dziewczynko.-mrugnęła do niej porozumiewawczo. Z powrotem się położyły.
-Tak, czuję, że żyję.
-Trochę wody, wiatru i chłodu i zaczynam doceniać zdrowie.-parsknęła Viv.
-Masz szczęście, że spakowałaś zmiennie rzeczy, gapo.-pokręciła głową Cassie. Podniosła się i wyciagnęła z plecaka paczkę papierosów.
-Chyba nie zamierzasz teraz tego palić?
-Nie, będę tym żonglować.
-Bardzo śmieszne.
-Nie na darmo mam przydomek Śmieszna Cassie.
-Oryginalnie. Długo nad tym myślałaś?
-Prawdę mówiąc nie.
-Zdolniacha.
 Cassie wyciągnęła papierosa z paczki, włożyła go do ust, po czym podpaliła końcówkę zapalniczką, która buchnęła płomykiem ognia z cichym syknięciem. Zaciągnęła się głęboko i wypuściła z buzi dym, uśmiechając się przy tym błogo.
-Teraz mogę umierać.-wymamrotała.
-Fakt, pal jeszcze parę lat, a na pewno stanie się to niebawem.
-Viv, daj spokój. Tak, czy tak, kiedyś umrę. Szybciej, czy później.. Nie zmienia to faktu, że to się stanie.
-Więcej takich mądrości życiowych, Nixon, a zacznę je sobie zapisywać.
-Myśl pierwsza, notuj: Vivianne Shires panikuje bez względu na sytuację.
-Powinien się tam znajdować też dopisek: Cassie Nixon kusi los, bez powodu, dla zabawy.
-Tak, to mi się podoba! Chyba sama sobie to zapiszę.
-Żebyś chociaż wyciagnęła jakieś wnioski...
-Milcz, Shires.-wypuściła dym z ust, tworząc z niego kółko. Viv mrucząc coś pod nosem powrzucała rzeczy do plecaka.

Po godzinnej przerwie szły dalej, aż w końcu dotarły na klif. Teren tutaj nie był osłonięty przez drzewa, więc orzeźwiający, morski wiatr wiał, rozwiewając włosy dziewczyn. Gęsta, zielona trawa porastała całą powierzchnie gruntu, na którym stały. Gdzie niegdzie rosły polne kwiatki. Usiadły na brzegu skały i opuściły nogi. W wodzie, na dole tworzyły się fale, które raz po raz wzbijały się o ścianę klifu, rozpryskując krople na boki i obmywając skały, pozostawiając na nich morska pianę, która po chwili znikała. Morska bryza owiewały ciała Cassie i Vivianne.
-Widok zapiera mi dech w piersiach!-Viv przekrzykiwała wiatr.
-Z ust mi to wyjęłaś!-Zaśmiała się Cassie. Wydobyła paczkę papierosów i mimo gromów ciskanych z oczu Vivianne wydobyła fajkę. Podpaliła końcówkę i zaciągnęła się łapczywie. Wydmuchała dym wprost w twarz towarzyszki przyprawiając ją tym o atak kaszlu.
-To, że zatruwasz siebie, to jedno, ale żeby mnie?!-krzyknęła oburzona, po czym zabrała przyjaciółce papierosa z buzi, i nim tamta zdążyła zareagować cisnęła nim w przepaść, wprost do morza.
-Vivianne, jak możesz?!
-O tak, po prostu.-roześmiała się w odpowiedzi.
-Pożałujesz.-pokręciła głową w odpowiedzi.

Mięśnie nóg maksymalnie napięte, po wielogodzinnej wędrówce przyzwyczaił się już do tępa narzuconego przez Cassie, więc Viv chcąc dotrzymać jej kroku, nie mogła się obijać. Wyłoniły się z lasu i zadowolone maszerowały drogą powrotną. Przechodziły akurat przez drogę, która prowadziła do wyjścia z lasu, kiedy obok nich przemknęło sportowe auto. Zatrzymało się parę metrów przed nimi, a gdy szyba zjechała na dół, zobaczyły Nathana.
-Podwieźć Was dziewczęta?-obie spojrzały na siebie pytającym wzrokiem.
-Nie trzeba, przejdziemy się.-odpowiedziała Vivianne. Cassie uśmiechnęła się przepraszająco i obie ruszyły w stronę domu.

Rozstały się tam gdzie zwykle. Nixon ruszyła w stronę swojego domu, a Vivianne swojego. Przeszła ulicę, którą z jednej strony porastał las, a z drugiej pola. Przeszła koło drogi prowadzącej do lasu i dotarłą na swoją posesję. Kiedy zamknęła drzwi domu z cienia wyjechał samochód. Brunet siedzący w środku patrzył jeszcze chwilę w miejsce, gdzie przed chwilą stała Shires, po czym odjechał szybko, jakby go nigdy nie było. Może faktycznie go nie było?
~*~
Jest i drugi rozdział:) Może odrobinę za krótki, ale następnym razem postaram się o dłuższy. Oraz, żeby pojawił się szybciej :>
Zapraszam również na mojego drugiego bloga: Quest Myself~
Do napisanie :>
CZYTASZ=KOMENTUJESZ ;)

1 komentarz: